Pomimo słonecznego poranka, po południu niebo zaciągnęło się chmurami, które ciemniały i gęstniały z każdą chwilą grożąc wiosenną burzą. Ach, a ja tak beztrosko zlekceważyłam pytanie wychodzącego „do miasta” domownika: „Parasol trzeba brać?”
– Hi, hi, hi! Raczej słoneczne okulary! Zaszczebiotałam radośnie.
Widok granatowego nieba obudził we mnie malutkie wyrzuty sumienia za brak zapobiegliwości i wielkie wspomnienia jak to dawniej bywało.
Osiedle było i jest słabo skomunikowane z tak zwanym „miastem”. Podstawowym środkiem komunikacji od zawsze był tu tramwaj, który właśnie nieopodal zataczał końcową pętlę swojej miejskiej trasy. Nieopodal – w rzeczywistości oznaczało około 400 metrów spaceru wąską ścieżką poprzez „szczere pole” pozbawione zabudowań i wyższej niż trawa roślinności. Latem była tu istna słoneczna patelnia, jesienią i zimą hulał wiatr, a śnieg tworzył trudne do przebycia zaspy. Do szkoły, do pracy, na sobotnią randkę… Trzeba drałować wąską ścieżką do upragnionego tramwaju, który wiózł nas w świat! To nic, że z czasem ścieżkę utwardzono chodnikową płytą, a otoczenie zaczęło porastać krzewami i zasadzono młode drzewa. Droga do miejskiej komunikacji nie skracała się. Nic, a nic… I właśnie dlatego utarł się u nas pewien osiedlowy, deszczowo-burzowy obyczaj. W przypadku nagłej zmiany pogody do powracających z pracy, szkoły lub z podróży, zagrożonych przemoknięciem, należało wyjść na przystanek tramwajowy z zapasowym parasolem. Misję tę chętnie powierzano dzieciom, które ochoczo biegły mokrą ścieżką z parasolem dla ochrony spieszącego po pracy na obiad taty, przyjmując to jako jeden z należnych dzieciom domowych obowiązków. Taka ochrona tatusiom się po prostu należała! Tup, tup dziecięcą nóżką. Hi, hi, hi…
A mówiąc serio, obyczaj ten wiele mówi o dawnych relacjach w rodzinie gdzie dbałość o kochanego człowieka objawiała się takimi właśnie, z pozoru drobnymi, opiekuńczymi gestami.
Opisana powyżej „rodzinna ochrona przeciwdeszczowa” koresponduje dobrze z niegdysiejszą naszą tu dyskusją nad znaczeniem słowa „dochówka”. Przypomnę fragment tekstu opublikowanego 20 listopada 2009:
Niedawno zachwyciło mnie słowo „dochówka”…
Całkiem wyszło z użycia , tak jak czynność jaką opisuje. Otóż „dochówka” – to schowek w piecu kaflowym przeznaczony na przechowywanie potraw w cieple….No właśnie. Po co teraz coś takiego? Pstryk w mikrofali…i…. gotowe! Po co komu archaiczne słowo „dochówka”?????
Ileż jednak ciepła i pozytywnych emocji jest w tym słowie. Otóż ktoś przetrzymuje z troską ,obiad, dla kogoś kochanego, aby miał smaczny i ciepły posiłek. Posiłek trzeba „dochować” czyli utrzymać… dla … kogoś ważnego i kochanego. Szczęśliwy ten „ktoś”, szczęśliwa osoba, która „dochowa”….
A mikrofala ? Zimna stal, anonimowy pstryk, kilka sekund i gotowe. Gdzie tu miejsce na troskliwe myślenie i serce ?????
Szkoda mi „dochówki” i tego ciepła, które w tym słowie wyczuwam…
Podobnie szkoda mi, że już nie biegnę na przystanek z zapasowym parasolem gdy niespodziewanie spadnie deszcz. Czy tylko u mnie czy u wielu z nas coś się zmieniło